Każdy
ma w życiu dzień, który wszystko zmienia. Ja też taki
miałem, nawet pamiętam datę - 24 marca 1991 roku. Przyjechał
chłoptaś na europejskie salony, w koszulce z zaklejoną reklamą i
zapakował dwie bramki. I to komu! Sampdoria to była wtedy jeśli
nie najlepsza, to jedna z najlepszych drużyn świata - zdobywca PZP,
przyszły mistrz Włoch. Nikt nam, legionistom, nie dawał szans na
awans do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Gdy działacze
usłyszeli, że chcemy negocjować premie za awans, kpili z nas pod
nosem.
- Ile chcecie? - zapytali. Gdybyśmy krzyknęli, że po milionie
dolarów byłoby w porządku, to by podpisali! Rzuciliśmy sumę
równie abstrakcyjną.
- Jeśli awansujemy, chcemy po dziesięć tysięcy dolarów na
głowę - powiedział Krzysiek Budka, kapitan zespołu.
- OK - padła odpowiedź. No kochani, tu was mamy! Już wtedy
czułem, że ta kasa będzie moja.
W pierwszym meczu miałem nie grać, ale Andrzej Łatka doznał
kontuzji. Wszedłem za niego, w rewanżu też wystąpiłem, już
od pierwszej minuty. Nikt w zespole nie miał pretensji, że gram, bo
byłem... lubiany. No, taki chłopak od wszystkiego, co potrafi
wszystko zorganizować, a i na piwo pójdzie po treningu. Lubiliśmy
się wtedy spotykać, w dużej grupie. To była atmosfera! Patronat
nade mną objął Darek Czykier.
Gdy przyszło już wyjść na boisko w Genui, nie miałem żadnej
tremy. Nigdy przed meczami się nikogo nie bałem. Tu może tylko
była we mnie pewna rezerwa, bo rywali wcześniej oglądało się w
kolorowych pismach. No i ten stadion, to było to - świetne miejsce,
aby przedstawić się ludziom. - Dzień dobry, nazywam się... -
powiedziałem w 19 minucie meczu, gdy minąłem trzech makaroniarzy i
nie dałem szans Pagliuce na interwencję. - ...Wojciech Kowalczyk -
dodałem zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy, gdy "ukłułem"
ponownie. Poszło dośrodkowanie z prawej strony, od Leszka Pisza. Nie
wiem, czy ta piłka była adresowana do mnie. W każdym razie...
przyjąłem ją ręką. To znaczy bardziej ona mnie trafiła, bo
nie wykonałem żadnego ruchu. Sędzia nie zareagował, a ja
miałem przed sobą tylko bramkę i bramkarza. Nie miałem
wątpliwości, że będzie gol. Głupio by to wyglądało, gdybym
zaczął cieszyć się przed strzałem, ale w zasadzie mogłem -
mając tyle miejsca, wiedziałem, że trafię. Tak! Wojciech
Kowalczyk tego dnia przestał być anonimowym młokosem z wąsem. -
Rany Boskie, przecież to wszyscy oglądają! Tata, mama, koledzy z
osiedla! - pomyślałem po minucie. 24 marca to moje piłkarskie
urodziny. O kasie się w takich momentach nie myśli, choć miałem
10 tysięcy dolców - pieniądze wtedy niewyobrażalne dla ludzi w
moim wieku - w kieszeni.
Wiadomo, jaka była końcówka tego meczu. Czerwona kartka dla
Maćka Szczęsnego - nikt nie miał do niego pretensji, bo i tak
wybronił nam mecz - i Marek Jóźwiak między słupkami. "Beret"
był z siebie strasznie dumny, nawet złapał jedną piłkę. -
Jestem jedynym bramkarzem, który nie dał się pokonać w
europejskich pucharach! - chwalił się. A ja... zostałem sam, no,
jeszcze z bólem. Nawet nie poszedłem na kolację, bo z powodu
kontuzji musiałem leżeć w pokoju. Miałem kompletnie rozwaloną
nogę. Tylko w pewnym momencie ktoś zapukał:
- Kto tam?
- Ty, młody, otwieraj, bo sobie tę kasę weźmiemy!
Okazało się, że przyniesiono mi pięćset dolarów dodatkowej
premii od Andrzeja Grajewskiego. Jedyny raz w życiu dostałem kasę
od razu po meczu. Miałem dziesięć tysięcy pięćset dolarów.
Nieźle, jak na chłopaka, który dopiero przedstawił się
publiczności. - Zobaczycie, to dopiero początek! - powiedziałem
sam do siebie.
Powrót