Trenera
Strejlaua nie zdążyłem za dobrze poznać. Jak nie kadra
Wójcika, to olimpiada. Jak nie olimpiada, to się akurat obraziłem
na PZPN. Ale do tego dojdziemy. Na zgrupowaniach reprezentacji za pana
Strejlaua byłem dwa razy. Jedno można stwierdzić - ekstra
gość. Ogromna wiedza o piłce, przy dobrej dyscyplinie, jak
dzisiaj, na pewno by sobie poradził. Tyle tylko, że zawsze żal nam
było tego, który w czasie popołudniowych spacerów szedł koło
niego. Jak ktoś lubi historię sportu, to miał czego słuchać.
Ale większość z nas w takich momentach patrzyła w ziemię i
marzyła, żeby być już w hotelowym pokoju. A Strejlau mówił:
- A w 1936 roku to był Leonidas, który grał boso, który w 63
minucie, który lewą nogą, który z prawego skrzydła, który
przewrotką. I tak dalej.
Czasami kończyło się tak, że wracaliśmy do pokoju, a ten,
który szedł koło Strejlaua pytał: - Gdzie kurwa gra ten cały
Leonidas?!
Niemniej ogólnie o ówczesnym selekcjonerze można było mówić
w samych superlatywach. Miał gość pojęcie, o co chodzi. Na mecz
ze Szwecją powołał z kadry olimpijskiej mnie, Grześka
Mielcarskiego i Tomka Wałdocha. Wystąpiłem od początku, w
końcu strzeliłem gola. Romek Kosecki jechał z jakimś Szwedem na
plecach, tamten go tak złapał za złoty łancuch - w zasadzie
prawdziwy kajdan - że prawie Romka udusił. Łańcuch jednak
puścił, zerwał się, i "Kosa" zagrał mi dobrą piłkę.
Wyszedłem sam na sam, pokonałem Ravelliego. Tak sobie wtedy
pomyślałem: - Mamy rok 1991. Rok temu strzeliłem sześć goli
Mazurowi Karczew i chyba trzy Bugowi Wyszków. Czyli jednak tamci
bramkarze nie byli takimi frajerami, skoro teraz już mam na
rozkładzie Gianlucę Pagliucę z Sampdorii, Lesa Sealeya z
Manchesteru United i Thomasa Ravelliego z reprezentacji Szwecji. Ładny
zestaw, o co chodzi, jakieś pytania?
To był mecz bez większych historii pozaboiskowych, ponieważ do
Warszawy wracałem samochodem. Niezły skład w środku - drugi
trener Legii, pan Kosiński, nasz ulubiony fotograf "nigdy nie mam
kliszy" pan Gienio Warmiński oraz Darek Kubicki. Jak to zobaczyłem,
to się załamałem. Podróż stracona! Tak siedziałem w tym
samochodzie i liczyłem uciekające kilometry. - Dojadę na Bródno,
będzie weselej - myślałem. Wiadomo, że moi koledzy z podwórka
to patrioci i świętują każdy sukces reprezentacji. Ale coś
Warszawa się nie zbliżała. A ja musiałem słuchać tych
dialogów.
- Bardzo dobry mecz, Darku, prawda?
- Bardzo dobry, jasne.
- Bardzo ładna pogoda, Darku, prawda?
- Bardzo ładna, jasne.
I tak kilometr za kilometrem. Jechanie jednym samochodem z trenerem
to
dramat. Z Darkiem też zresztą nigdy nie byłem w tej samej grupie.
W skrócie można powiedzieć, że on był z tych "lepiej o kimś,
niż z kimś". Idealnie pasowałby do Jurka Brzęczka, o czym
jeszcze zdążę napisać. - Dojedziemy do Bródna, będzie lepiej
- tylko ta myśl trzymała mnie przy życiu.
Pamiętam za to bardzo dobrze moje drugie zgrupowanie za trenera
Strejlaua, przed meczem z Holandią w Poznaniu. To był hotel
"Ławica". Dali mnie do pokoju z Ryśkiem Tarasiewiczem, kapitanem
zespołu. W razie czego młody starego pryka zaciągnie do
łóżka, gdy będzie trzeba. I nie wiem, co się ze mną stało.
Czy w tym lokalu nie było klimatyzacji, czy co? W każdym razie
pierwszego dnia mieliśmy wieczorek zapoznawczy, jak zawsze.
Trzepnęło mnie błyskawicznie! Inni jeszcze dobrze "z białą"
nie wystartowali, a Kowal nieprzytomny. Skończyło się, że nie ja
Tarasiewicza, ale on mnie. Razem z "Kosą" zanieśli mnie
nieprzytomnego do pokoju. Ale wtopa - to przecież ja miałem
pokazać starym zgredom, jak się piję! Obiecałem sobie, że
takie coś już się nigdy więcej nie powtórzy. Jeśli kogoś
będą wynosić, to na pewno nie mnie!
Powrót