Pierwszy
gwizdek, pierwsze dotknięcie piłki, pierwsze brawa i gwizdy
z trybun. Niby normalny mecz, ale każdy z nas miał świadomość,
że olimpiada jest czymś więcej niż zwykłym kopaniem się po
kostkach. Olimpiada jest kawałkiem historii, życiową przygodą,
wielką szansą. Na dzień dobry dostaliśmy Kuwejt. Goście
wyglądali tak, że 23 lata to może i mieli, ale kiedyś.
Znaliśmy jednak zasadę - każdy frajer jest po to, żeby go
ogolić.
No to goliliśmy, a z brzytwą biegał przede wszystkim Andrzej
Juskowiak. Strzelił dwa gole. W ostatniej minucie Waligóra nie
wykorzystał rzutu karnego i to był jego koniec na olimpiadzie. Darek
Gęsior zagrał bodajże 45 minut, a potem wszedł za niego Marcin
Jałocha. I tak "Jałoszkin" grał aż do samego finału.
Część chłopaków była podłamana, że nie gra, część
nie czuła się pewna, co dalej. - Ciekawe w jakim składzie
zagramy... - mówili ci najmniej pewni. I czekali, aż ktoś powie: -
No przecież ty na bank zagrasz!
Kuwejt, jak to Kuwejt. Była trema przed pierwszym meczem, ale nikt
nie
dopuszczał możliwości porażki. Liczyło się jedno spotkanie -
z Włochami! Gdy słyszało się określenie "kelnerzy" w
odniesieniu do nich, każdy z nas czuł, że coś jest nie tak. Co
tu mówić, to nie były ogórki. W prasie jechali z nami strasznie.
Tłumaczono nam gazety, a Włosi - ówcześni mistrzostwie Europy -
mieli nas za ostatnich patałachów. Skoro już się muszą po nas
przejechać, to się przejadą. Ale bez specjalnej satysfakcji, bo
woleliby przejechać się po kimś poważnym.
W tunelu zachowywali się pewnie. Nawet jak spluwali, to z jakąś
pewnością siebie. Ale my też byliśmy naładowani. - Pierwsza
minuta! Pokazujemy, kto tu rządzi! Jedziemy równo z murawą!
Wślizg, wślizg, wślizg! Opierdalamy ich! Niech pamiętają ten
dzień do końca życia! - krzyczał chwilę wcześniej Wójcik.
My jeszcze dodaliśmy sobie otuchy stałym okrzykiem - jeden za
wszystkich, wszyscy za jednego! W tunelu zdążyłem jeszcze
popatrzeć w oczy Gianluce Pagliuce. - Tu cię mam, ogóreczku.
Wiedziałem, że się jeszcze spotkamy - pomyślałem sobie.
Musiał mnie pamiętać z meczów Sampdorii z Legią. Zbyt go
skaleczyłem, żeby nie pamiętał. Pewnie dziś też pamięta. -
Wtedy cię napocząłem, to teraz cię dokończę - wycedziłem,
tak sam do siebie.
Zaczął się mecz. A każdy w głowie miał: - Pierwsza minuta,
wślizg, wślizg, wślizg! Jedziemy! No i ruszyliśmy. Równo z
trawą, tak, jak chciał trener. I stało się - w czwartej minucie
Andrzej Juskowiak strzelił pięknego gola! 1:0! Kurwa, mamy ich! I
znów wślizg, wślizg, wślizg. Napędzamy się. Każde udane
zagranie dodaje nam energii. Karmimy się ich słabością, ich
frustracja jest naszą siłą. Wślizg, wślizg, wślizg. Nie ma
czasu na odpoczynek, za dużo jest do stracenia. Nie, odpoczniemy
później. Wślizg, wślizg, wślizg. U nich widać
narastającą złość. Jedna niewykorzystana sytuacja, druga. W
końcu gol dla nas! Rysiek Staniek "ukłuł". No, panowie. Gdzie
ta
wasza pycha? Gdzie ci mistrzowie Europy? Gdzie ten piłkarski walec,
dla którego przejechanie "Polaczków" jest tyleż oczywiste,
co
uwłaczające? Pagliuca, gdzie ten twój refleks i pewny chwyt?
Pamiętasz mnie jeszcze? Poznaj moich kolegów! "Jusko", Rysiek
-
przywitajcie się!
Zaczęły się nerwy Włochów, czerwone kartki. Kończyli mecz w
dziewiątkę. A my robiliśmy swoje. Trójka do zera i Polska
żegna... Tak, teraz już mogliśmy spokojnie, bez zbędnego
zmieszania powiedzieć "FRAJERA". Teraz wystarczy nawet nikła
porażka z USA, i wychodzimy z grupy. Ale nikt przegrywać nie miał
zamiaru. Jesteśmy tu najlepsi, jesteśmy tu po medal!
Powrót